Marzyliśmy o takim
powrocie.
Na pewno?
Draco Malfoy nigdy nie płakał.
Ale teraz po prostu nie potrafił. Nie potrafił dusić w sobie emocji. Musiał
pozwolić, by ujrzały światło dzienne, bo inaczej chybaby zwariował.
Miał na sobie garnitur. Ślad po
pogrzebie. Na kolanach widniały śladu ziemi. Ziemi, w której został pochowany
jego ojciec. Pojedyncze obrazy docierały do jego głowy w zwolnionym tempie. Z
trudem przypominał sobie, co działo się w ciągu ostatnich dwóch godzin.
Przypomniał sobie twarz matki,
która nie wyrażała żadnych uczuć. Przypomniał sobie delikatny pocałunek
Astorii. Przypomniał sobie jej ciepłą rękę na jego plecach podczas pogrzebu.
Przypomniał sobie, że kiedy trumna z ciałem jego ojca została zakopana pod ziemią,
klęknął. Przypomniał sobie, że krzyczał. Że przeklinał Voldemorta. Gdyby nie
on, jego życie byłoby normalne, jego ojciec by żył. Przypomniał sobie tę
wściekłość w jego sercu. Przypomniał sobie, że matka teleportowała się,
zabierając ich ze sobą. Przypomniał sobie, że uciekł, zostawiając matkę i
Astorię na dole.
Nie chciał, by ktokolwiek
patrzył na jego łzy. Czuł się paskudnie. Brakowało mu rad ojca. On powiedziałby
mu, co ma robić. Ale ojca tu nie ma, szepnął
głosik w jego głowie, jesteś sam i musisz
sobie radzić. Już nikt ci nie pomoże. Nie ma osoby, która dałaby mu
wskazówkę, jak ma żyć. Ta świadomość, że starszego Malfoya nie ma… Jeszcze się
z tym nie pogodził. Nie mógł. Po prostu nie mógł.
A łzy znaczyły drogę na jego
policzkach…
Pierwszy dzień września był
zwykłym dniem. Ludzie spieszyli się do pracy, dzieci do szkoły. Każdy miał przy
sobie parasol, bo, jak przystało na Anglię, zaczynało padać. Draco nienawidził
takiej pogody. Nienawidził tej wyczuwalnej w powietrzu wilgoci, nienawidził
zimnego wiatru i przesłoniętego chmurami nieba.
Szedł z Astorią spokojnie. Minęli
mnóstwo mugoli na stacji Kings Cross, zanim dotarli do peronu numer dziewięć i
trzy czwarte. Co rusz słychać było gwizd odjeżdżających pociągów, ktoś czasem
krzyknął. Zwykły dzień.
Draco nic nie mówił. Miał
kamienną twarz i nawet nie chciało mu się spoglądać z pogardą na niemagicznych
ludzi. Czuł w sercu pustkę i był zły, że nie mógł zostać z matką w domu.
Niestety, McGonagall stanowczo nakazała mu wrócić. Chyba za karę. Ale czy
śmierć Lucjusza to niewystarczająca kara?
Astoria jakby wyczuła jego podły
nastrój i po chwili wahania delikatnie splotła swoje palce z jego palcami. Jej
dotyk budził w nim nieznane uczucia. Była inna niż jego pozostałe dziewczyny.
Lubił przebywać w jej towarzystwie, bo emanowała z niej radość. Jednak w
chwilach takich jak ta, nie narzucała mu się rozmową. Wiedziała, że sam jej
dotyk, jej obecność, wystarczą.
Nie spieszyli się. Teleportowali
się grubo przed jedenastą w pewnej uliczce i mieli mnóstwo czasu, by spokojnie
dojść na peron. Draco tak pogrążył się w rozmyślaniach, że nawet nie zauważył,
kiedy w końcu stanęli przed barierką.
Astoria chrząknęła, lecz nie
zareagował. Odgarnęła mu zabłąkany kosmyk z twarzy. Dopiero wtedy spojrzał na
nią przytomniejszym wzrokiem. Dziewczyna uśmiechnęła się łagodnie i skinęła
głową na barierkę. Nie odwzajemnił tego gestu, po prostu bez słowa przeszedł na
peron dziewięć i trzy czwarte. Spojrzał na Astorię, żeby zobaczyć, jak
zareaguje na jego zachowanie. Westchnęła cicho i spoglądała na niego co chwilę
z niepokojem, jakby bała się, że Draco chce zrobić coś głupiego.
Zobaczył czerwoną lokomotywę.
Ten znajomy widok nie wzbudził w nim żadnych uczuć. Patrzył na maszynę i nie
mógł uwierzyć w to, że nie potrafi wykrzesać z siebie choćby iskry szczęścia.
Na peronie było prawie pusto. Kilkanaście osób żegnało się z rodzicami. Jego wzrok
padł na Denisa Creevey. Przytulał się właśnie do szerokiej piersi pewnego
mężczyzny. Stojąca obok kobieta przyglądała się temu z pewną dozą czułości na
twarzy.
Po raz pierwszy w życiu Draco
Malfoy zazdrościł czegoś szlamie –Denis miał ojca, a on nie.
- Nie musisz na to patrzeć –
powiedziała cicho Astoria.
- Wiem – odparł i odszedł, nawet
na nią nie patrząc.
- Spóźnimy się! – rzuciła
gorączkowo Hermiona, przedzierając się przez tłum mugoli. Spojrzała na zegarek
– wskazywał godzinę dokładnie za pięć jedenasta. – Ruszcie się! – warknęła w
stronę Harry’ego i Ginny.
Oni byli tak samo podenerwowani
jak ona, jednak nie okazywali tego aż tak bardzo. Panna Granger nie wyobrażała
sobie spóźnienia na pociąg do Hogwartu, natomiast Harry wiedział, jak się tam
dostać. Uśmiechnął się pod nosem na wspomnienie drugiej klasy. Hermiona
spiorunowała go za to wzrokiem, więc spuścił głowę i przyspieszył kroku. Ginny,
widząc jego zakłopotanie, zachichotała cicho.
Na szczęście nikt ich nie
odprowadzał. Nie musieli tracić czasu na pożegnania. Biegiem wpadli na peron i
rzucili się w stronę pociągu, kiedy rozbrzmiał gwizd oznajmujący odjazd. Harry
skrzywił się, gdy wszyscy zaczęli wytykać go palcami. Jego pojawienie się
wzbudziło zamieszanie. Każdy chciał go zobaczyć, choć przez chwilę. A on
nienawidził tego uczucia. Wciąż był Wybrańcem, był bohaterem, był kimś wielkim
i wątpił, by kiedykolwiek się to zmieniło. Na szczęście nie musiał zbyt długo
przejmować się natrętnymi spojrzeniami, bo Hermiona siłą wepchnęła go do
pociągu.
I wreszcie, Ekspres
Londyn-Hogwart odjechał.
Ron nie mógł znaleźć sobie
miejsca. Hermiona nawet nie pożegnała się z nim tak jak „trzeba”. Nie
przytuliła go, po prostu cmoknęła w usta i, nie patrząc mu w oczy, odwróciła
się na pięcie i wyszła. Nie chciał za nią biec, bo wiedział, że to i tak nic by
nie dało. Jeszcze bardziej by ją rozzłościł. Mimo tego, że minęły dopiero trzy
godziny, tęsknił za nią. Brakowało mu rozmów z nią, przekomarzań i jej
uśmiechu.
Siedział na krześle w kuchni i
patrzył, jak jego matka krząta się i robi obiad. Brał do ręki wszystkie przedmioty,
które leżały w zasięgu jego wzroku. Nie mógł znaleźć ukojenia w obecności matki
i znajomych kątów.
W końcu wstał i rzucił:
- Nie czekaj na mnie.
Wybiegł przed Norę, po czym
teleportował się na pobliski cmentarz. To tam pochowano Freda. To tam leżał
jego brat. Chodził między nagrobkami i czytał nieznajome nazwiska. Dreszcz
przeszedł mu po plecach, kiedy dotarł na ten grób.
Choć Ron nigdy nie płakał, to
teraz oczy zaszły mu łzami. Świadomość, że Freda nie ma, że Fred nie żyje,
sprawiała, że czuł się naprawdę okropnie. Fred nie zasłużył na taką śmierć.
Fred powinien żyć. To niesprawiedliwe.
Stał nad jego grobem i patrzył
na wyryte w kamieniu nazwisko. Niczym nie zmąconą ciszę przerywał od czasu do
czasu świergot ptaków. Powiał chłodny wiatr, lecz Ron, będąc jakby w letargu,
nawet tego nie poczuł. Nie chciał nic czuć. Chciał tylko wyłączyć swoje emocje,
choć na moment, by móc to wszystko racjonalnie sobie wytłumaczyć. Dlaczego
akurat Fred musiał zginąć? Dlaczego?
I stałby pewnie jeszcze tak
wiele czasu, gdyby ktoś mu nie przerwał.
- Ron.
Odwrócił się powoli w stronę
Georga. On również nie miał powodów do radości. Uśmiech, który do niedawna
zdobił jego twarz, zniknął i wydawać by się mogło, że nigdy nie wróci. Na
szczęście George nie miał ochoty rozmawiać. Po prostu stanął obok Rona i zaczął
wpatrywać się w nagrobek. Ron pomyślał, że już dawno nie słyszał z ust brata
żadnego żartu czy chociażby spontanicznego wybuchu śmiechu.
Milczeli.
- Zastanawiam się nad
zamknięciem sklepu – oznajmił George po dłuższym czasie. Ron spojrzał na niego,
zaskoczony. Chłopak westchnął. – Bez Freda to nie ma sensu…
- Myślisz, że Fred chciałby,
żebyś tak mówił? Przecież tym zajmujecie się od urodzenia!
George uniósł brwi. Nie patrzył
na to z tej strony. Widział tylko to, że już nigdy nie wymyśli żadnego nowego
wynalazku razem z Fredem. A ten fakt bardzo bolał.
- Pomogę ci – zaoferował się
Ron, po czym spojrzał w niebo, jakby chciał zobaczyć tam zmarłego brata, który
aprobuje jego decyzję.
W Wielkiej Sali rozbrzmiewał
zwykły gwar. Chociaż już nie było słychać tak częstych wybuchów śmiechu, jak
przed wojną. Ginny zdziwiło to, że ludzie potrafią tak szybko wrócić do dawnego
porządku życia.
Grzebała widelcem w swojej
sałatce i jednym uchem słuchała rozmowy Harry’ego i Hermiony. Dyskutowali o
Lavender Brown. Podobno jej stan był bardzo ciężki i nikt nie wiedział, czy
kiedykolwiek wydobrzeje. Magomedycy starali się uleczyć rany zadane przez
Fenrira Greybacka. Choć minęły trzy miesiące i najlepsi specjaliści próbowali
pozbyć się krwawych szram, to nie udawało im się to.
Ginny spojrzała na Parvati
Patil. Dziewczyna siedziała ze wzrokiem wbitym w pusty talerz. Przecież
Lavender była jej najlepszą przyjaciółką! Trudno jest wrócić do codzienności,
mając świadomość, że osoba, którą traktujesz jak rodzinę, może już nigdy się
nie obudzić.
Ginny przypomniała sobie, że
kiedyś też miała przyjaciela. Prawdziwego
przyjaciela. Dla niej Tom nigdy nie był Lordem Voldemortem. Dla niej był
zawsze bardzo bliską osobą. Była taka chwila, kiedy zapragnęła, by Tom wrócił.
Ale tylko jedna chwila. Jedna, cudowna chwila, kiedy pomyślała, że znów ma
przyjaciela.
Potrząsnęła głową.
Ginny rozejrzała się po sali.
Najbardziej interesowało ją zachowanie Ślizgonów. W zeszłym roku mieli taryfę
ulgową. Jednak teraz siedzieli cicho i nawet ze sobą nie rozmawiali. Dziewczyna
nie chciała być mściwa, ale odczuła pewnego rodzaju satysfakcję, widząc niezbyt
radosne miny uczniów ze Slytherinu.
W pewnym momencie jej wzrok padł
na chłopaka o brązowych włosach. Ślizgon patrzył na Hermionę i Harry’ego i
wydawał się nad czymś głęboko zastanawiać. Ginny poprawiła się na swoim
miejscu, żeby mieć na niego lepszy widok. Po chwili chłopak szturchnął Dracona
i szepnął mu coś na ucho. Malfoy pokręcił przecząco głową i spojrzał na Ginny
lodowatym wzrokiem. Chłopak obok niego nawet nie zwrócił na nią uwagi.
Hermiona i Harry też nie
zwrócili uwagi na to, że dziewczyna nic nie mówi. Ginny rozważała przez chwilę
powiadomienie ich o całym zajściu, jednak stwierdziła, że oni pewnie zaczną ją
zbywać. Nigdy jej nie słuchali. Dla nich zawsze będzie tylko młodszą siostrą
Rona. Nawet dla Harry’ego. Myślała, że teraz, kiedy Voldemorta już nie ma,
zacznie traktować ją poważniej.
Nie o takim powrocie do Hogwartu
marzyła.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz